Szybka poranna toaleta w zimnej wodzie, bo szkoda euro wydawać na ciepłą wodę. Lepiej przeznaczyć na bardziej przyjemne rzeczy jak na przykład chłodne i orzeźwiające pifko. Potem śniadanie, kawa i kanapki na cały dzień. Sporo tego trzeba zapakować do plecaka bo na dzisiaj przewidzieliśmy dość długą trasę, a po drodze nie będzie możliwości nic dokupić. Pakujemy się do autokaru i ruszamy do włoskiej części Alp Julijskich. Wysiadamy na parkingu w pobliżu miejscowości Tarvisio w Parku Narodowym Laghi di Fusine.
Tu też jest ostatnie miejsce gdzie dzisiaj możemy uzupełnić zapasy , przede wszystkim wodę ze źródełka. Przez następne kilka godzin nie będzie dostępu do pitnej wody a pogoda zapowiada się upalna, dlatego każdy dopełnia wszelkiego rodzaju naczynia do maksimum. Ale woda to nie wszystko co ma do zaoferowania okolica parkingu. Największym skarbem jest bajkowe jezioro i górujące nad nim alpejskie giganty. A w porannych mgłach widok ten robi niesamowite wrażenie.
Po wejściu w las szlak dosłownie staje dęba i zakosami monotonnie wije się do góry i nic a nic nie chce byś choć trochę płasko. Ale czemu ja taki zdziwiony, przecież to góry i to na dodatek Alpy :) Zasapani, z pierwszymi bólami nóg i czego tam jeszcze po wyjściu na granicę lasu robimy dłuższy postój. Siedzimy i cieszymy się widokami na wszystkie strony. Trochę jednak z niepokojem patrzymy na to, co nas jeszcze czeka dzisiaj. A urwiste granie faktycznie mogę trochę przestraszyć.
No ale mamy to chcieliśmy, w końcu wybraliśmy się na wysokogórski wyjazd, a nie na wycieczkę po muzeach i deptakach :) Mobilizujemy siły i atakujemy pierwszą dzisiaj ścianę na naszej trasie. Są tu co prawda fragmenty szlaku ubezpieczone stalową poręczówką, ale według mojej oceny nie w tych miejscach co by miały być. Wspinaczka jest emocjonująca, widoki piękne ale na każdym kroku potrzebna całkowita koncentracja. Aparat niestety w plecaku, bo ręce są zajęte wyszukiwaniem uchwytów w kruchej skale albo są przyklejone do stalowej liny :)
Odcinek z elementami wspinaczki może nie był zbyt długi, ale wyczerpujący zarówno fizycznie jak i psychicznie dla niektórych z nas. Robimy kolejną przerwę, a wędrujący z nami amatorzy ferrat przygotowują sprzęt przed wejściem na Mangart.
Zaczynamy ostatnie, ale najdłuższe i męczące podejście na przełęcz. Cały czas w "cieniu" potężnego Mangartu / faktycznie to ani kawałka cienia nie ma i upał straszny ;) /
Pod samą przełęczą przecieram oczy ze zdziwienia, kozic to bym się tutaj spodziewał ale stada owiec na tej wysokości i tym jałowym terenie to nie. A jednak, okazuje się że od strony Słowenii na przełęcz prowadzi dużo łagodniejszy szlak i ktoś tu wypasa owieczki.
Tak więc na granicznej przełęczy witają mnie Słoweńskie owce i barany. To najwyższy punkt dzisiejszej trasy 2204 m. n.p.m. Teraz czeka mnie kilkugodzinne zejście na drugą stronę. Ale nie tak od razu, teraz chwila dla obiektywu mojego aparatu. Widoki z przełęczy zapierają dech w piersiach, wszędzie urwiste szczyty, których nazw niestety nie znam. A ogrom Mangartu po prostu wgniata w ziemię.
Przez kwieciste alpejskie łąki schodzę do chaty pod przełęczą. Tutaj spotykam pozostałych współtowarzyszy wędrówki. Tu w końcu można ugasić pragnienie zimnym pifkiem i skosztować miejscowych dań. Rozkładam się na ławce, jest jak raju...
Niestety ten sielankowy nastrój przerywają grzmoty zbliżającej się burzy. Chwilę zastanawiamy się co zrobić, przeczekać burzę w chacie czy zejść na dół. Zapada decyzja schodzimy jak najszybciej w dół gdzie przy moście Predel czeka na nas autokar. Zaczynamy wyścig z burzą, wrzucamy na siebie kurtasie przeciwdeszczowe i szybkim krokiem zmierzamy w dolinę.
Z przyrodą jednak nie mamy szans, burza szybko nas dopada. Głośne huki powodują u nas szybsze bicie serca. Na szczęście po drodze jest tunel w którym się chronimy przed deszczem i piorunami.
Przeczekawszy najbardziej intensywne opady i grzmoty ruszamy ostrożnie w dół, droga zrobiła się śliska a szlak dość stromy.
Na szczęście burza zmierza w innym kierunku niż my, a czym jesteśmy niżej tym mniej pada. Teraz już prosta droga do parkingu. Znowu można wyciągnąć aparat i jeszcze kilka fotopstryków popełnić.
W oddali pojawia się już wiadukt przy którym będziemy kończyć dzisiejszą wycieczkę. Było emocjonująco i ze sporą dawką adrenaliny w pewnych momentach. A te widoki które widziały moje oczy na długo zagoszczą w mojej pamięci i wiele razy będą wracać.
Gdy docieramy do naszego campingu słońce jest już schowane za horyzontem. Zmęczeni zasiadamy jeszcze na chwilę przed namiotami, by podzielić się wrażeniami z minionego dnia i uczcić kielonkiem śliwowicy szczęśliwy powrót z gór.
Link do albumu poniżej :)
https://picasaweb.google.com/112312179743284627330/AlpyJulijskieDzienII?authuser=0&feat=directlink
Burza depcząca po piętach to nic przyjemnego, nie mówiąc już o sytuacji, gdy faktycznie nas dopada gdzieś na szlaku... Ale grunt, że tylko Was postraszyła. Wycieczka obfitująca w wiele emocji, widoki zapierające dech, a na dokładkę rozbrajające owce... Super :) Alpy są naprawdę piękne, mam nadzieję, że w końcu i ja w nie zawitam. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńTrochę huku było :) I dobrze że ten deszczyk przyszedł już pod koniec tej wyprawy a nie na samym początku :)
UsuńZdjęcia same w sobie są już przepiękną relacją. To nad jeziorkiem urzekające. Góry są magiczne, choć nie wszystkie powroty szczęśliwe.
OdpowiedzUsuńNad zdjęciami to ja muszę jeszcze sporo popracować :) Ale jak są takie widoki to i amatorowi czasem się uda dobre zdjęcie :)
OdpowiedzUsuńU nas w Tatrach owce też były wypasane wysoko na zboczach, ale x lat temu TPN się wciął i tego zakazał. Teraz prowadzi się już tylko tzw. kulturowy wypas i to tylko nisko w dolinach.
OdpowiedzUsuńYardo pokazałeś prawdziwe góry z alpejskim klimatem. Niestety takich nie znam, ale dzięki Tobie przynajmniej odbyłem wirtualną wycieczkę, choć zdaje sobie sprawę z tego, że to co zatrzymałeś w kadrze to zaledwie setne sekundy.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie i gratuluje udanych zdjęć.. :)))